Wspomnień z LO mam sporo, zazwyczaj nie ciekawych, ale jest
jedno, które nie wiedzieć czemu strasznie utkwiło mi w pamięci… Miałem taką
koleżankę, bardzo dobrą zresztą, wołaliśmy na nią „szczerzuja”. Do dziś nie
wiem, skąd właściwie się to właściwie wzięło, ale mniejsza.
Pamiętam jak kiedyś złapałem taką straszną chandrę. Nie
wiele robiłem, nie wiele chciało mi się nic robić, za to strasznie marudziłem. Na
wszystko. Na szkołę, na oceny, na nauczycieli, na rodziców, na mieszkanie z
rodzicami, na brak auta, na komunikację. Bądźmy szczerzy – jak ktoś chce to
potrafi nic innego nie robić tylko narzekać. Z tą koleżanką byłem wtedy
solidnie skumplowany i jak to zwykle bywa w takich wypadkach, marudziłem
głównie jej.
I potem nastąpiła sytuacja, która nie wiedzieć czemu
strasznie utkwiła mi w głowie, powiedziała mi mianowicie coś w stylu: „ty weź
się wreszcie ogarnij, bo się już słuchać nie da tego twojego biadolenia. Co się
dziwisz, że jesteś sam, że nie masz do kogo paszczy otworzyć jak wiecznie
narzekasz. Więc albo skończysz biadolić albo gadaj se do siebie”. I te zdanie,
to jedno zdanie tak mi utkwiło. To było jak… jakby mi ktoś solidnego kopniaka
zasadził.
I tak sobie myślę, że nigdy nie wiadomo jak długo bym
jeszcze marudził na wszystko i do czego by to doprowadziło. Ona wtedy tym
zdaniem zasadziła mi takiego kopniaka, że faktycznie się ogarnąłem. Każdemu
życzę takich znajomych, którzy najpierw wysłuchają tego twojego marudzenia a
potem zamiast przytakiwać w stylu „oj, jakie ty masz straszne życie, jesteś
taki nieszczęśliwy” opierdzielą Cię solidnie i weźmiesz się w garść.
Za każdym razem jak łapie mnie ta „jesienna chandra” to
staram sobie sam zasadzić takiego kopa.
Szczerzuja – dzięki ;)
FPZSTKZBID
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz